Hevelka 2017
2-3 czerwca odbył się gdański festiwal piwny Hevelka, już po raz trzeci. W nowej lokalizacji i tylko przez dwa dni, ale to ostatnie jest bez znaczenia. Nie omieszkałem się wybrać — w końcu okazja, by odwiedzić festiwal w swoim mieście trafia się tylko raz na rok!
Wybrałem się pierwszego dnia, czyli w piątek 2 czerwca. Po pracy szybko wyprowadziłem psa, po czym poszedłem na tramwaj. Ten w okolicach godziny 17 dowiózł mnie na Plac Solidarności, dosłownie kilkaset metrów od Centrum Stocznia Gdańska, gdzie w tym roku odbywała się impreza.
Jak CSG ma się do Amber Expo? Mniejsza powierzchnia, ale chyba lepsze skomunikowanie. Można tam spokojnie podejść spod dworca centralnego, a więc nawet jeśli ktoś przyjeżdżał z innego miasta, nie musiał martwić się komunikacją miejską. I ciemno jak w jaskini, choć nie wiem, czy efekt nie był zamierzony. W każdym razie efekt jest taki, że nie mam żadnych zdjęć. Do tego więcej niż w Amber Expo kibelków, wspomaganych też Toi Toiami na zewnątrz, dzięki czemu nie było żadnych trudności z dostaniem się do świątyni zadumy.
Inna sprawa, że większość ludzi do wspomnianej świątyni udawała się w prozaicznym celu: chcieli skorzystać z umywalek, żeby wypłukać szkło. Niestety, nie było tym razem ustrojstw do czyszczenia szklanek. Szkoda, bo to świetny patent.
Strefa foodtrucków spisała się jak zawsze. Można było wpaść na zapiekankę, hot doga, burgera, kanapkę z pastrami, frytki belgijskie, wegańskie sajgonki, czy meksykańskie burrito. Do wyboru, do koloru. Jedzenia na pewno nikomu nie brakowało. To moim zdaniem wielki plus. Obok foodtrucków ustawili się też piwowarzy domowi ze skromnym kramikiem, gdzie warzyli piwo z brewkita (ponoć drugiego dnia miało być ze słodu).
Fajne były prezentacje na scenie. O ile nie było tam dla mnie wiele nowego, to jednak przypuszczam, że sporo osób mogło się czegoś nauczyć. Ciekawie wyszła tradycyjna już pogadanka Tomka Kopyry (tym razem o czytaniu etykiet piwnych — pewnie nie wrzuci tego na YouTube, bo ta sama prelekcja jest już dostępna i nie widzę sensu powtarzania wrzutek), załapał się też Łukasz Matusik i mądrze opowiedział o tym, że od piwa, jak byśmy się tego nie wypierali, mimo wszystko rośnie kałdun. Była też prezentacja na temat słodu i słodowni Malteurop. Tę ostatnią zresztą można było zwiedzić, jeśli ktoś zapisał się na taką wycieczkę. Najciekawsza moim zdaniem była pogadanka o irlandzkiej whisky. Przedstawiciel Tullamore Dew (nie wiem, czy pracownik, czy tylko współpracownik; o ile nie pamiętam imienia i nazwiska człowieka, to jednak kojarzę go z filmików na YouTube i wiem, że zajmuje się tematem whisky zawodowo). Prawie mnie zachęcił do wypicia shota. Prawie.
Genialnym posunięciem organizatorów było wprowadzenie pojemności 0,1l w serwowanych z kranu piwkach. Nie wszystkie browary się co prawda zastosowały do dyrektywy, ale były takie, które serwowały takie próbki. Problem był taki, że pojemność 0,1l często miała tak idiotycznie wysoką cenę, że z punktu widzenia czystej opłacalności brałem 0,3l. Słabe wydaje mi się płacenie 5-10 złotych za próbki piw, które na półce sklepowej stoją po 8, z czego 3 stanowi zysk hurtownika i sklepu. A tu sprzedaż szła bezpośrednio przez browar. Litości! Ja rozumiem, że browary mogą sobie dyktować ceny, bo nikt im ich nie narzuca. Ja rozumiem, że zapłaciły za udział w wydarzeniu, że muszą zapłacić pracownikom stoisk, za transport, za zmontowanie stoiska i jego oprawę wizualną, a wreszcie muszą zarobić, ale jako konsument widzę, że organizatorzy skasowali ode mnie 15 zotych za wejściówkę, po czym na twarz dostałem ceny za piwo dwa razy wyższe niż w lokalach na Starym Mieście. Zwłaszcza, że mówimy tu o piwach, które i tak są łatwo dostępne w każdym sklepie specjalistycznym. Z kolei w miarę normalnych cen za 0,5l płacić nie mogłem, bo albo bym się skuł, albo zabrakłoby mi miejsca w żołądku. To ostatnie zresztą i tak się stało.
Zaczyna brzmieć słabo? Będzie gorzej. Na imprezie wytrzymałem niecałe 5 godzin. Po prostu nogi czułem już pod żebrami. A to za sprawą faktu, że nie było gdzie usiąść. Pewnie mniejsza powierzchnia też zadecydowała o tym, że nie dało się rozstawić stolików z ławkami jak rok wcześniej, ale miejsc siedzących było tak mało, że nie dało się między okupujących je piwoszy wcisnąć żyletki, a co dopiero mojego lekko opasłego tyłka.
Najbardziej jednak rozczarował mnie zestaw proponowanych piw. Ja rozumiem, że większość ludzi na tej imprezie to miłośnicy amerykańskiego chmielu — nie czepiam się więc faktu, że absolutnie każdy musiał mieć jakąś IPA. Takie są prawa rynku. Ale wszystkich dopadła też mania robienia piw udziwnionych. A to owoce, a to sok, a to jeszcze jakieś dziwactwa. Nie twierdzę, że takich piw ma nie być, ale znalezienie czegoś „normalnego” graniczyło z cudem. Namierzyłem jeden ESB, poza Kościerzyną nie stwierdziłem żadnego pszeniczniaka, nie znalazłem Witbiera. Słabo też wyglądał temat porterów i stoutów — jak już były, to oczywiście jakieś dziwactwa. No i niewybaczalna rzecz: brak mocarzy i ciężko dostępnych piw. Ciężko było namierzyć jakiegokolwiek RISa (Brokreacja miała, ale tylko wędzonego), nie widziałem żadnego barley wine, nie mówiąc już o wee heavy (bo chyba tylko jeden browar w ogóle ma w ofercie), a nawet FES nie rzucił mi się w oczy. Nie wiem, co miał Jan Olbracht, bo jakoś nie zaszedłem do nich; może Korda mieli, ale to i tak by mnie nie zainteresowało, bo już piłem. Nikt chyba nie przywiózł jakiegoś stricte festiwalowego kega czegoś leżakowanego w beczce ani podobnego rarytasu, a przynajmniej nie znalazłem nic takiego. Słowem: słaby zestaw gatunków, same pospolicie dostępne i dość lekkie piwa, a połowa z nich dodatkowo udziwniona.
Jedynym fajnym stoiskiem okazało się to z antresoli. Rozstawił się tam Sklepzpiwem.pl, oferując same sztosy, kilka na kranie i mnóstwo w butelkach i puszkach. Co prawda znam się z właścicielem tegoś przybytku, więc być może ktoś posądzi mnie o podlizywanie się, ale myślę, że gigantyczne kolejki, jakie się tam ustawiały mówiły same za siebie. Były tam po prostu najlepsze piwa, w większości zagraniczne, nie mówiąc już o niesamowitych wręcz degustacjach, które jednak trzeba było zaklepać i opłacić z wyprzedzeniem.
Ze wstydem przyznaję się, że udało mi się zmieścić tylko sześć piw. I to małych. Starzeję się chyba, a może nie trzeba było tyle jeść przed imprezą. Albo chociaż odpuścić sobie półmetrową zapiekankę. Ale co spróbowałem, to pokrótce opiszę.
Gueuze Bio, Cantillon, butelka 0,375l. Pierwsze piwko i od razu coś, czego na co dzień się nie pije, oczywiście ze stoiska na antresoli. Nos kwaskowy, wyraźnie owocowy (pomarańcza), do tego białę wino i, jakżeby inaczej, stajnia. W smaku bardziej wyraziście niż w smaku objawiła się kwaśność, idąca w stronę cytrynową, może też delikatnie octową. Poza tym smakowało jak porządny, wytrawny szampan. Z akcentem na „wytrawny”. Niskie, perliste wysycenie. Świetne, bardzo rześkie piwo. 4,5/5
Kwassiprunus, Beer Bros, kran, 0,3l. Chciałem Kwassiflorę, bo była niesamowita, ale ponieważ piłem ja już przy okazji któregoś tam rajdu po Domu Piwa w Poznaniu, chciałem porównać ją z wersją ze śliwką. No i niby jakaś śliwka tam była, ale taka jakaś przejrzała, niezbyt apetyczna. Do tego zakradł się koń, zapewne przez nieumyte szkło po poprzednim piwie. Mieli awarię i nie mogli przepłukać, ech… W smaku lepiej niż w aromacie. Było mega cytrynowo, ale już bez śliwek. W sumie niemalże „goły” Berliner, a ja takie lubię. Bardzo rześkie piwo, niestety znacznie poniżej poziomu Kwassiflory. 3/5
Trapeze, Raduga, kran, 0,3l. Nie bardzo wiedziałem, co od nich wziąć, a że stanąłem w kolejce po szkło (Craft Master Two 0,3l i Craft Master One 0,1l), stwierdziłem, że spróbuję któregoś z tych ich piw z owocami, czy też sokiem. Wybrałem Trapeze, bo strasznie zatęskniłem za passiflorą po trochę rozczarowującym Kwassiprunusie. No i dostałem ją: aromat passiflory był po prostu powalający, słodki, świeży, intensywny. Po prostu mega! W smaku zresztą podobnie, aż zacząłem się zastanawiać, czy to jeszcze piwo, czy już sok owocowy. Po jakimś czasie nasunęło mi się też skojarzenie ze smakiem oranżady w proszku jedzonej prosto z torebki, bez zalewania wodą. Uwielbiałem tak robić jako dziecko, chociaż wtedy to był tylko Visolvit albo słodszy, mniej szałowy Vibovit. W każdym razie Trapeze dało radę. Bardzo smaczne, pijalne. Po prostu mniam! 4,5/5
Omnipollo, Hypnopompa Marshmallow Stout, kran, 0,1l. Kolejne piwo z antresoli. Drogie jak diabli, ale warte każdej złotówki! Imperialny stout warzony z wanilią, kawą i piankami. Podany zresztą z garścią pianek wrzuconych do szkła. Pierwsze spotrzeżenie: dość wysoka, niesamowicie drobna, betonowa wręcz piana. Siorbałem to piwo chyba z pół godziny, pomimo nikczemnej pojemności, a piana utrzymała się bez wyraźnego opadnięcia. Nos mega kawowy, zupełnie jak świeżo zaparzona mała czarna. Z czasem przechodzi to nieco w stronę czekolady. W smaku zresztą podobnie: likier kawowy, do którego po ogrzaniu się dołączyła pyszna czekolada. Wyczuwalny szlachetny, niegryzący alkohol, gęste, świetnie komponujące się z piankami. Jak dla mnie, absolutny hit festiwalu. 5/5
Harrier, Złoty Pies, kran, 0,3l. Jedyny ESB, jaki namierzyłem. A że uwielbiam bittery, postanowiłem spróbować. Zwłaszcza, że Złoty Pies to chyba browar restauracyjny z południa kraju i nie za bardzo da się kupić ich piwa w Gdańsku. Później zorientowałem się, że mają też w ofercie Weizena o nazwie Golden, z golden retrieverem na etykiecie. Nie wiem, czy to mieli na kranie, ale jakby mi się rzuciło w oczy, to wziąłbym przez samą miłość do tej rasy psów. Ale wracając do Harriera, piwerko okazało się bursztynowe, czyli absolutnie w normie, a w aromacie bardzo, ale to bardzo owocowe. Chyba im temperatura fermentacji uciekła, bo aż takich estrów to tam raczej być nie powinno. Tym niemniej, nie było to nieprzyjemne. Poza estrami, było też sporo karmelu i jakby nieco drożdży. Smak również był karmelowy, zaskoczył mnie jednak finisz. Odezwał się w nim chmiel, i to z naprawdę dużą mocą. Pewnie nie poza skalą ESB, ale przy jej górnej granicy. Intensywnie ziołowo i ziemiście. Wysycenie bardzo niskie, niemal jak z pompy. Dobre, przyjemne piwko. 4/5
Oude Gueuze VAT 109, Boon, butelka, 0,375l. Na koniec znów antresola i najdroższe piwo z całego zestawienia. Zgodnie z opisem w internecie, foeder numer 109 to beczka po koniaku, a ta warka to czwarte jej zalanie; poprzednie zostały zblendowane do jakiegoś innego gueuze, bo aromat był zbyt wyraźny. Za to tutaj po koniaku nie zostało praktycznie nic. Aromat był subtelny, brzoskwiniowo-kwiatowy, do tego lekka oranżada w proszku (znów ten Visolvit) i troche stajni. W smaku kwaśność okazała się stonowana, za to dominujące były białe wino i funk. Smaczne piwko, choć niekoniecznie orzeźwiające. Moim zdaniem niewarte swojej ceny, ale jakbym nie spróbował, to pewnie plułbym sobie w brodę. 4/5