Wino kiszone
Żeby włożyć wino do piwniczki trzeba być mocno wierzącym realistycznym optymistą. Wierzyć w te wszystkie „wypić po 10-15 latach”, wierzyć we własną powściągliwość, wreszcie wierzyć w zdrowie, zarówno samego wina (tu można się zabezpieczyć kupując całą skrzynką) jak i własne (tu już gorzej – łatwiej wino zreplikować niż siebie samego). Ja chyba nie należę do tej kategorii ludzi. Mój realizm pewnie większość uzna za pesymizm. Na szczęście rzadko bywam realistą, często więc miewam optymistyczne fantazje. Na przykład takie, że jak za 10 czy 20 lat będę miał ochotę na wino z początku XXI wieku (to ciągle brzmi dla mnie jak coś ultranowoczesnego, a to już przecież mija!), to sobie po prostu kupię.
Dlatego nie staram się wina nie kisić, nie mówiąc od „dojrzewaniu”, do którego nie mam warunków. Samo zagadnienie kiszenia wina jest dość złożone. Są takie butelki, które wypijam następnego dnia po zakupie, są takie, które potrafią się przeleżeć i nie ma to wielkiej korelacji z ich ceną, choć chyba najbardziej skłonny jestem sięgać po średnią półkę cenową, te najtańsze potrafią przetrwać całkiem sporo, te najdroższe na ogół jeszcze dłużej. Rekordzistą obecnie jest (zapewne dość paskudne) sauternes nabyte ze cztery lata temu w Carefour, czekające, aż spadnie z nieba foie gras. Kiedy już foie gras spadnie, zapewne stwierdzę, że trzeba je popić czymś lepszym i zacznę szukać lepszej marki sauternes lub po prostu otworzę tokaj. Tokaj zresztą już zacząłem kisić, na wszelki wypadek.
Dość długo (jak na mnie) przechowuję także wina przywiezione z zagranicy. Ciążą wspomnienia o tym, jak zamiast zwiedzać Mediolan czy inną Barcelonę, sterczałem z kserówką właściwego rozdziału Win Europy pod półką sklepu, wybierając, które wino zapakuję w kilka skarpetek, by umieścić je w walizce (ku przerażeniu mojej żony, snującej wizję barolo kapiącego z wysokości 11 tysięcy metrów na czyjąś suszącą się bieliznę pościelową). Ciąży też świadomość, że o uzupełnienie zapasów nie będzie łatwo. Ale i te butelki nie przychodzi czas. Koniec roku to dobry moment, żeby nieco przewietrzyć piwniczkę, nawet jeśli piwniczka nie jest prawdziwą piwniczką, tylko garderobą przerobioną na schowek na szczotki
Foie gras nie spadło nam z nieba, Sauternes z Carefour przetrwa więc kolejny rok. Za to spadł nam z nieba (prawie: prezent do teściowej) zając. Co do zająca? Mój schowek na szczotki nie mieści wiele butelek (poza szczotkami jest tam również odkurzacz i masa innym przydatnych przedmiotów, jak ceramiczne płytki podłogowe, których kupiliśmy za dużo 10 lat temu, czy notatki ze studiów, starsze od najstarszego trzymanego tam wina), co trochę ułatwia wybór. Padło na przywiezione z Mediolanu Barbaresco 2006 Produttori del Barbaresco. I dobrze. Wino odleżało swoje półtora roku, pijąc je teraz nie miałem ani przez moment wrażenia, że otworzyłem je je za wcześnie. Nie mam wielkiego doświadczenia z barbaresco, ale to, co piszą książki, potwierdziło się w całej rozciągłości. W porównaniu z Barolo wino jest łagodniejsze, nieco bardziej owocowe i mniej „monumentalne”. Dużo przystępniejsze, choć nadal przecież dość poważne. Z nutką białego pieprzu, czereśni i porzeczek. Ze strony producentów można się dowiedzieć, że rok 2006 był udany (ale po wczytaniu się łatwo dojść do wniosku, że właściwie każdy rocznik jest podsumowywany jako udany). Chyba taki znowu do końca udany nie był, bo nie butelkowano w tym roku riserv z poszczególnych cru. To dobra i zła wiadomość: oznacza to, że owoce z najlepszych parceli zasiliły podstawowe Barbaresco DOCG. Do zająca: doskonałe. Mam wrażenie, że do tego typu dziczyzny, o wyraźnym, lekko kwaskowym smaku, pasują właśnie wina garbnikowe, kwasowe i lekkie. Mogą być trochę zakiszone, ale tylko trochę. ♥♥♥+