Rzeka wina
Wypełniając kwestionariusz Winicjatywy Asia Cisłowska na pytanie, co w winie najtrudniejsze, odpowiada, że „skupienie podczas degustacji” i trafia w punkt – mój słaby punkt, dodajmy. Nie kryję swojej zazdrości wobec osób, którym wystarcza niuch, łyk i splunięcie, by w ich głowach pojawiła się „chmura tagów” dotycząca smaków i aromatów wina, a zarazem odnotowane zostały jego cechy, choćby te, o których pisał w doskonałym artykule na Wine Spectatorze Matt Kramer. Nie wiem, czy kiedykolwiek osiągnę w tym biegłość. Na ogół jeden łyk wystarcza mi na wyłapanie jednej, góra dwóch cech wina. Mam więc chyba zbyt słabą głowę – w każdym znaczeniu tego określenia – by zostać profesjonalnym degustatorem, choć nie wykluczam, że to w dużej mierze kwestia treningu. Oraz robienia notatek, pod warunkiem, że jest co notować, poza „doskonałe”, „dobre” czy „takie sobie”.
Czasem zapamiętuje się wino, czasem etykietę.
Ale robić notatki przy wigilijnej kolacji? Nawet na świątecznym spotkaniu Winicjatywy wydawało się to mocno niestosowne. Choć samo spotkanie zapamiętam na długo, rzeka wina, która przepłynęła przez nasze kieliszki tego czwartkowego wieczoru nie pozostawiła wyraźnych śladów w mojej pamięci. Zapamiętałem tylko, że wina były w większości dobre lub bardzo dobre, a niektóre zbliżyły się do doskonałości. Niekoniecznie zapamiętuje się zresztą wina najlepsze. Przyniosłem tam Heymanna-Löwensteina Schieferterrassen 2008 i co tu dużo mówić: było to pewnie najsłabsze pite tego wieczora wino. Po kredowym, mineralnym Domaine de Vacheron Sancerre 2008 i finezyjnym, zarysowanym cienką kreską Giudo Marsello Fiano di Avelino, wydało się toporne, ze swoją mocną budową i redukcyjnymi aromatami rozpychało się łokciami w eleganckim towarzystwie. Nie mogąc się z tym pogodzić w pierwszy dzień świąt otworzyłem Heymanna-Löwenstein Schieferterrassen alte reben 2007 i to wino wypadło nieco lepiej, nie mając tak wyrafinowanej konkurencji i samemu będąc trochę delikatniejsze. Z win czerwonych zapamiętałem jeszcze mniej. Capitelle de Centeilles Minervois 2003, głównie z tego, że Wojtek Bońkowski nakazał mi napisanie o nim na blogu, grożąc sankcjami. Już nie pamiętam jakie sankcje miały na mnie spaść, ale to mniejsza – gorzej, że samego wina nie pamiętam, poza tym, że „dobre było”. Inne też były dobre. Ale niektóre miały pecha. Na przykład słynna Cogno Barbera Pre-Phylloxera 2010 funkcjonuje w mojej pamięci jako wino, które „dobre było, ale potem jakby mniej” – po godzinie nieco zwiędło w butelce i to zapamiętałem najwyraźniej. Dobrze wryło mi się w pamięć wino z Prioratu, które degustowaliśmy w ciemno. Zwłaszcza, że byłem bardzo blisko wygranej (a była nią druga butelka tego doskonałego wina), ale w kluczowym momencie, kiedy wiadomo było, że wino nie jest z Włoch, powiedziałem coś w rodzaju „Pppp…iemont? No, Katalonia”. Ale że bardzo chciałem zgadnąć, co to takiego mam w kieliszku, próbowałem je wiele razy i zapamiętałem to wino dość dokładnie, choć słów mi teraz brakuje, żeby je opisać. Ale i tu pamięć wywija numer, bo za żadne prefilokseryczne skarby nie jestem w stanie sobie przypomnieć, jak się ono nazywało, było przecież bez etykiety. Dobrze za to wryła się w pamięć etykieta Ruggeri Corsini “Agramakow” Pinot Nero Langhe, 2009. Nie miałem pojęcia, że w Langhe uprawia się Pinot Noir a na butelkach widnieje portret długobrodego Rosjanina. Pamiętam też, że nie przypadło mi ono do gustu, wolałem Felsina Fontalloro 2003, które miało i fantastyczną strukturę i świeży owoc i dawało przyjemność obcowania z czymś przemyślanym pod każdym względem. Zapamiętałem też jako „bardzo dobre” pozostałe wina pite tego wieczoru i zdziwienie, że Moscadello di Montalcino pachnie jak gewürztraminer.
Następny dzień też zapamiętałem. Trudno nie zapamiętać końca świata.
Wróciłem do domu chyba jeszcze przed północą, złapałem kilka godzin niespokojnego snu i o 11 rano w mroźny piątek 21.12.12 stawiłem się na degustację szampana. Zapamiętałem z niej to i owo, ale nie będę was zanudzał, relacja na Winicjatywie oddaje i moje wrażenia. Moje typy to Forget-Brimont Champagne Brut Blanc de blancs, Agrapart & Fils Extra-Brut Minéral 2004 i Gatinois Brut Réserve. Szampan jest zawsze dekadencki, a pity tego dnia był dekadencki do kwadratu.
W weekend w domu otworzyliśmy jeszcze S.A. Prüm „Blue” 2007 i znów w pamięci głównie redukcja, nafta, mineralność i brak owocu. Choć „nie było takie złe”. A potem już wigilia. Na wigilii na winie skupić się jest zupełnie niemożliwe, sypie się na stół kaskada potraw, których trzeba koniecznie spróbować i to najlepiej wszystkich na raz. Ale jakoś przez ten zgiełk przebił się Meyer-Fonne Riesling 2010 fantastycznie świeży, choć krągły i z kryształkiem resztkowego cukru w tle. Wyczułem w nim aromaty papierówek, ale głowy sobie za papierówki uciąć nie dam, aromaty śledziowo-rybne nie tworzyły perfekcyjnych warunków do degustacji. Pannonhalmi Apátság Pincészet Rajnai Riesling, 2010 wypadł blado przy swoim alzackim krewniaku. Choć sprawiał wrażenie bardziej wytrawnego, zabrakło mi koncentracji i kwasowości. Nie wiem, czy nie za daleko na południe wypuścił się ten riesling.
Rzeka wina nie przestała płynąć. Odpakowałem prezent: Dalva White Port 1963. Wino może postfilokseryczne, ale prerollingstonsowskie! Tak intensywnie, że trudno po nim domyć kieliszek: bukiet dosłownie wżera się w szkło. Fantastyczna sprawa, trzeba tylko trochę schłodzić, ciepłe staje się nieco oleiste. Jakie tam kwiaty można wykryć – nie wiem, słabo znam się na kwiatach. Pannacotta i to porto: match made in heaven, jak mawiają Anglicy. Do steka czerwone. Castello Romitorio Morellino di Scansano 2011. O nim napisałem dłuższe wypracowanie na Winicjatywie, więc jeszcze sobie poczytacie. W kategorii „crowd pleaser”: 10/10.
Żeby nie było za dobrze, kompletnie rozczarowało mnie Vinigalicia Cumio Ribeira DOC 2011. Jak bym chciał (a rzadko raczej chcę) napić się takiego gruszkowo-brzoskwiniowego napoju alkoholowego, skoczyłbym po tanie białego portugalczyka do Biedronki (wyjdzie taniej) lub nabyłbym chorwackę graševinę (wyjdzie lepiej). Na takie dictum trzeba sięgnąć po solidną niemiecką produkcję. Fritz Haag Riesling Trocken 2011 i wszystko jest na swoim miejscu. Kwas, łupki, przejrzystość. Trochę w typie win Van Volxema, może mniej precyzyjne, ale to przecież podstawowe wino, chciałoby się napisać „codzienne” (i nie skłamać).
I już na sam koniec, kolejny akcent związany z Winicjatywą: nagrywamy audycję, wiadomo, że dobrze mały kieliszek strzelić przed, żeby nieco swobodniej do mikrofonu nawijać. A w kieliszku madera Blandys Terrantez 1975, Marek Bieńczyk przywiózł. Atmosfera nieco napięta, wszyscy gdzieś gonią. Poza maderą oczywiście, ta się nigdzie nie spieszy. Czeka sobie spokojnie te czterdzieści lat, aż ją wypiję, prawie duszkiem, bo już trzeba nagrywać. Nagrywamy, pijemy jakieś bąbelki, mówię straszne bzdury, popijam cavę maderą, maderę cavą, Marek Bieńczyk mówi o winach, których nie wypił, Wojtek Bońkowski mówi o winach, których się napije, a ja próbuję się skupić i nijak mi to nie wychodzi.
Nie muszę w 2013 pić więcej wina. Nie chcę nawet pić lepszego wina niż w 2012. Chciałbym umieć zapamiętywać je bardziej. Czego i Wam życzę.