Przemiana wojny w wino
Co ja tam wiem o roku 1945… jawi się on jako rok wydarzeń przekraczających wyobraźnię. Gasną piece krematoriów, miliony szukają swoich bliskich, przywódcy mocarstw dzielą świat jak tort na kawałki. Obrazy mamy wszyscy w głowie. Flagi nad Berlinem, atomowy grzyb nad Hiroszimą, morze gruzów, tam gdzie była Warszawa.
Jak umieścić pośród tych obrazów francuskiego rolnika zbierającego winogrona, wyciskającego z nich sok, zatrzymującego fermentację odpowiednią dawką spirytusu? Nie mam pojęcia. Łatwo wpaść w koleiny, pisać banały o tym, o powrocie do normalności, o tym, że życie musi toczyć się nadal.
Może warto chwilę pomyśleć, jak śmieszne są nasze wojny nad kieliszkiem. Jak małe jest słowo „wojna” użyte w poprzednim zdaniu. A jednocześnie jak niewiele mamy słów do dyspozycji, skoro tym samym zlepkiem liter oznaczamy wydarzenie, w którym śmierć ponoszą miliony i zapalczywą dyskusję o tym, czy lepiej kupować wino w markecie czy u małego importera. Nasze wojny internetowe, komentarzowe wojenki, wojniusie, nieskończenie wręcz mikre, a jednocześnie nieskończenie zbyt ważne, zbyt rozpychające się w naszym życiu. Ale skoro już są, niech będą takie miniaturowe.
I w tych miniwojenkach Rivesaltes 1945 staje po stronie pokoju. Kupione w hipermarkecie wino, które mogłoby być ozdobą kolekcji każdego niszowego importera, zamazuje ważność głupawej etykietki „marketowe”. Etykietki są zwodnicze. Wojny (niszowe i światowe) zaczynają się od przylepiania innym etykietek.
Jest to wiec wino przytłoczone Historią (przez gigantyczne “H”) związaną z rokiem, w którym powstało i historyjką (przez “h” bardzo malutkie), związaną z miejscem, w którym można je kupić. Przytłoczone tak, że – ja przynajmniej – mam duży kłopot z jego obiektywną oceną. Nie bardzo wiem, jak powinno smakować wino z 1945 roku. Nie chcę się mądrzyć, ile powinno kosztować. Mój mózg nie chciał rozkładać aromatów na czynniki pierwsze, zastanawiać się, czy nie za słodkie, czy nie zbyt alkoholowe, czy ktoś przypadkiem czegoś po drodze do niego nie dolał. Przemiana wojny w wino wykracza poza granice zrozumienia, brzmi jak cud.
A cudów jest więcej. Choćby to, że 68 lat przeleżało ono w beczkach, których nie rozbiły żadne bomby (kto by w to uwierzył 70 lat temu?!). Że możemy po prostu wejść do Leclerca na Ursynowie i kupić je za 300 zł (kto by w to uwierzył 30 lat temu?!).