Warka 17: Wee Heavy 21,5°Blg
Całkiem przyjemny szkocji ejl dostarczył mi żwawej gęstwy drożdżowej. Potrzebowałem jej do uwarzenia piwka, które w założeniu miało być petardą: wee heavy. Szkocki mocarz, którego górna granica ekstraktu w wytycznych BJCP ustalona jest na 30°Blg. Ja nie celowałem tak wysoko; chciałem stosunkowo wysokiego ekstraktu, ale przy jednoczesnym zachowaniu pijalności.
Zasyp, o ile dobrze zrozumiałem kilka tekstów na temat piw szkockich, które przeczytałem na etapie planowania receptury dla obu warek, powinien być prosty: sam pale ale, ewentualnie z dodatkiem jakiegoś słodu karmelowego dla korekty barwy. Wybrałem tę drugą opcję. Drożdże to oczywiście FM12 „W Szkocką Kratę” po poprzednim Szkocie.
Burzliwa okazała się ciekawa, bo na 11,4l otrzymanej brzeczki użyłem piętnastolitrowego wiadra. To był błąd. Na przyszłość muszę pamiętać, żeby mocne piwa fermentować w dużych wiadrach. Piana zaczęła wyłazić przez rurkę fermentacyjną pomimo utrzymywania stosunkowo niskiej temperatury (niemal lagerowej). W pewnym momencie stwierdziłem, że na pokrywie jest tyle piany, piwa i drożdży, że sama wymiana rurki niewiele da; to wszystko aż prosiło się o skwaśnienie i jakąś infekcję. Wymieniłem więc pokrywę wiadra i rurkę fermentacyjną na nowe. Niestety, zabawa się powtórzyła i ostatecznie pokrywę i rurkę wymieniłem ponownie. Trzeci raz już piwo nie wychodziło. Mimo wszystko, takie zabawy nie są bezpieczne i ryzykowałem zakażenie.
Byłem jednak dobrej myśli. Aby potencjalnie dodać piwu efektu „wow”, zaopatrzyłem się w 50g mocno opiekanych płatków dębowych, co jest całkiem pokaźną porcją na tak niedużą warkę. Płatki przed użyciem wrzuciłem na 15 minut do piekarnika rozgrzanego do 160°C w celu ich wysterylizowania. Ponieważ moje wcześniejsze doświadczenia z płatkami pokazały, że trzeba z nimi piwo troszkę poleżakować, postanowiłem cichą przeciągnąć do dwóch miesięcy.
Pierwsze degustacje po rozlewie sprawiły, że miałem mieszane uczucia. Piwo nie przypominało wee heavy, a raczej flandersa: miedziana barwa i lekki winny charakter, który zdawał się wskazywać na możliwość lekkiego zakażenia. Mimo to, żadnego lizolu, octu czy rozpuszczalnika nie wyczułem. Albo jakieś wyselekcjonowane mikroby miałem w kuchni podczas zmian pokrywy, albo piwo po prostu takie wyszło. W każdym razie próbowałem go już kilka razy, rozdałem też paru osobom i było naprawdę OK.
Degustacja
Wygląd. Ciemnomiedziane, klarowne. Piana niziutka, barwy złamanej bieli. Szybko opada do mgiełki na powierzchni piwa. Za ciemne jak na styl; przedobrzyłem celując w górną jego granicę.
Aromat. No, dwa miesiące to już zacny czas leżakowania z płatkami dębowymi. Aromat dębiny jest wyraźny, choć nienachalny i nieprzykrywający innych nut. Chmiel wnosi delikatne nutki metaliczne (test skórny nie potwierdza żelazistości). Lekka podbudowa słodowa wnosi też słodki akcent karmelu. Pod tym wszystkim jest odrobinka winności, ale szybko ustępująca innym nutom. Ciekawy, złożony aromat.
Smak. Z jednej strony czuć nieco karmelowej słodyczy, ale z drugiej piwa nie mogę nazwać słodkim. Jest co najwyżej półsłodkie. Drewno wniosło tu chyba nieco więcej niż w aromacie, a chmiel dał niską goryczkę, skutkującą fajnym, ziołowym finiszem i zaledwie nieśmiałą kontrą dla słodu. Alkohol jest praktycznie niewyczuwalny.
Odczucie w ustach. Średnia pełnia, niskie wysycenie.
Ogólne wrażenie. Nie chwaląc się, to chyba jedno z moich najbardziej udanych piw. Na rynku mało jest wee heavy, więc też ciężko to piwo porównać z komercyjnymi przykładami, ale jak dla mnie, jest po prostu bombowe i zdecydowanie spełnia moje początkowe założenia: jest ekstraktywne, złożone, raczej degustacyjne, ale zarazem pijalne. Oj, coś czuję, że sporą część tej warki sam wypiję. A następnie powtórzę. Głupio znów samego siebie chwalić, ale świetne piwo mi wyszło.