Weteran z St. Véran
„Ja bardzo przepraszam, ale to wino jest chyba odrobinę po swoim najlepszym momencie” – rozlega się podczas degustacji. „Na sos z nim!” – krzyczy tłum. Bo już zmarszczka tu czy tam, ciało wiotkie, cera brązowa zamiast zdrowych rumieńców, tylko zgrabiona struktura snuje się, wsparta o drewnianą laskę. „Może utlenione celowo, a nie że za stare?” – ktoś próbuje jeszcze dać szansę. „Nie tlenione, tylko siwe po prostu! Same deski, trumnę mu z nich zbić i do grobu złożyć!” – tłum nie ma litości. Może tylko niektórzy czują żal. „Szkoda, że nie spotkaliśmy się pięć lat temu. Minęliśmy się w czasie, teraz jest już za późno”. Ale nie ma czasu na sentymenty. Kolejne wino i może tym razem trafimy. „Ja bardzo przepraszam, czy my tego wina nie pijemy za wcześnie?” I tak już do końca.
Człowiek człowiekowi winem, to tylko niewiele lepiej byłoby niż wilkiem (zaprawdę powiadam wam). Gdyby nas tak traktowano! Gdybyśmy tylko w swoim „najlepszym momencie” zasługiwali na uwagę. Ja już bym nie zasługiwał. Co tam ja! Nawet Ryan Giggs nosiłby pewnie torby za Waynem Rooneyem (pięć lat temu by nosił, teraz sam Rooney jest już przecież „past peak”). Chyba, że znaleziono by kogoś, kto jest właśnie w najlepszym momencie do noszenia toreb.
Wino jest dużo delikatniejsze, nie wypomina nam wieku tak wprost. Czasem tylko dochodzi do głosu, kiedy mówimy sobie „Piłem to wino, było w idealnym wieku, ale byłem za młody, żeby je zrozumieć”. Albo „Napiję się tego wina, kiedy będzie w idealnym wieku, ale czy ja nie będę za stary, żeby się nim ekscytować?”.
Nie da się ukryć, już samo spojrzenie w kieliszek potwierdziło to, czego się obawiałem, a co zapowiada przedstawiająca ruiny etykieta. Domaine de Fussiacus, Saint Véran AOC 2005, najlepsze lata ma już za sobą. Kolor mocno dojrzałego ananasa. W bukiecie też coś w rodzaju ananasa, ananasa krzyczącego: „błagam, błagam, pokrój mnie przedwczoraj!”. Powiedzmy sobie wprost: ananasa przekraczającego z biletem w jedną stroną granicę pomiędzy mocno przejrzałym a lekko gnijącym. W ustach owocu nie ma, natomiast beczka, którą potraktowano to wino w wieku niemowlęcym – jak uraz z dzieciństwa, ciągle dochodzi do głosu. Ale przy tym wszystkim, nie piło się go źle. Ciągle się jakoś trzyma, ma swoje dziwactwa, nieco zgorzkniało na stare lata, ale daje się pić.
Zwłaszcza, kiedy znajdzie się w odpowiednim kontekście. To trochę inna historia: lubimy warszawskie bistro Bufet Centralny. To miejsce zdecydowanie dla mięsożerców, ale często zamawiamy tam na przystawkę pieczone warzywa z serem korycińskim (napomknę też, że wina mają tam głównie portugalskie, trochę francuskich, leją też piwo ciemne z kija – polecam). Marchewka, pietruszka, burak – jak przygotowane, tego do końca nie wiem, zapewne najpierw gotowane czy pieczone, potem chyba grillowane, do tego odrobina szpinaku i ser, za którym samym w sobie nie przepadamy, ale z warzywami smakuje doskonale. Trudno tu piać peany na cześć marchewek czy buraków, pójdźcie i sami sprawdźcie, jak dobrze potrafią je tam przyrządzić. Dziś spróbowaliśmy odtworzyć to danie w warunkach domowych i to z całkiem niekiepskim efektem (pomimo braku porządnego grilla, nie mówiąc o konwektorowych piecach i innych cudach techniki, którymi zapewne dysponuje restauracja). Marchewka i pietruszka też była lekko „past peak” i może dlatego tak doskonale zagrała z tym winem? A już szpinak… szpinak połączył się z nim wręcz bosko. A ser… co wam będę mówił. Mieliśmy jakiś włoski kozi ser, którym chleb posmarowany jadłem krzywiąc się nieco, bo kwaśny był w dość nieprzyjemny sposób, a tutaj? Jakby ktoś go wyprodukował z myślą o szpinaku i przyrumienionej pietruszce oraz starym, ale w otoczeniu jarzyn całkiem jarym St. Véran. ♥+