Zwycięstwo na Narodowym
Planowałem zachować się niepatriotycznie. Spakować samochód na działkę, wkładając do bagażnika sześciopak reńskich rieslingów, zatankować jeszcze po drodze na stacji Winny Garaż jakiegoś grünera bezołowiowego czy bezsiarkowego i wyrwać się z miejskiej dżungli do dżungli podmiejskiej. Ale dziwne napięcie pojawiło się w powietrzu, wszystkim osobom, które miały na działkę jechać coś nie pasowało, wszyscy mieli jakieś inne sprawy – niby mogli je poprzekładać, niby mogli jechać, ale jakoś bez entuzjazmu. A na koniec i ja poczułem, że myślami byłbym chyba daleko od tych rieslingów i grünerów. Nawet jeśli zagryzałbym je polską sielawą z patelni. Pomyślałem: nic na siłę. Nie jadę. Przejdę się na Konwent Winiarzy Polskich, powęszę, popluję, popatrzę.
Nic na siłę, mogliby powiedzieć sobie polscy winogrodnicy. Po co się wysilać, gdy innym uprawa winorośli przychodzi tak łatwo (przy czym to „łatwo”, w skali trudności przeciętnego biurowego pierdzistołka, to jakieś 9/10). Mógłbym długo wymieniać przewagi, jakie mają winiarze z Francji, Włoch czy Hiszpanii nad naszymi desperados. I nie chodzi tu tylko o sprzyjający klimat. Także o mnóstwo innych kwestii, jak choćby wielopokoleniowe tradycje, rozpoznane przez setki lat terroir, dostępne kadry czy choćby o wiele bardziej życiowe przepisy. Jeśli coś z ducha PRL przetrwało, to właśnie podejście naszych urzędników. Wydaje się bowiem, że największym zagrożeniem dla naszego państwa jest obywatel produkujący własny napój alkoholowy, a kontrola tego procederu jest prowadzona ze skrupulatnością godną lepszej sprawy.
Powiem szczerze, że odnosiłem się do wysiłków naszych winiarzy z pewnym dystansem. Nie myślałem o polskich winach zbyt wiele, ale chodziło mi po głowie pytanie: po co się męczyć. Czy warto do światowego oceanu dolewać te kilka kropel polskiego wina? Czy one wniosą tam jakąś szczególną wartość? Czy warto te niewielkie ilości win produkowanych w mocno niesprzyjających warunkach okupić nieproporcjonalną ilością potu, łez i tuszu, którym wypełnia się rozmaite formularze? Czy warto na czołgi galopować, wymachując wątłą (i oszronioną, bo przymrozki i w maju się zdarzają) łozą winorośli?
Konwent Winiarzy Polskich odsunął te pytania na bok. Wina polskie potrafią być nie tylko dobre. Potrafią być i dobre i oryginalne zarazem (oryginalność osiągają nawet chyba częściej od wysokiej jakości). Może sobie wmawiam, ale w tych naszych hibernalach naprawdę czuć polską łąkę i polskie jabłonie. Nawet ta odrobina buraka i ziemniaka w rondach i regentach nie przeszkadza mi tak bardzo, choć nie jestem fanem ćwikły. Zresztą jak ktoś się postara, jak na przykład winnica vineyards Adoria, to wyprodukuje chardonnay jak z Kalifornii. Tam gdzie było rżysko, będzie Los Carneros.
Prawdziwie otwierająca oczy była prowadzona przez Wojtka Bońkowskiego degustacja w ciemno, na której porównywaliśmy wina polskie i wina „europejskie”. W której polskie burgundzkie szare o wdzięcznej nazwie „Parfum” walczyło z dysponującym bogatszym bukietem północnowłoskim pinot grigio dzielnie, a czy mu uległo? To kwestia dyskusyjna. Ja wolę styl polskiego wina. W drugiej rundzie polski gewütrztraminer przynajmniej zremisował w bratankobójczym pojedynku z winem węgierskim. Riesling polsko-kalifornijski z Adorii przegrał na punkty z mozelskim klasykiem, ale przegrana w takiej walce to nie wstyd: dalibyście mu okrzyczanego australijskiego rywala z nomen-omen Polish Hill, a wynik tego polsko-polskiego pojedynku nie byłby taki pewien, nawet gdyby obaj zawodnicy pochodzili z tej samej półki cenowej. A nie tylko w kategorii lekkiej można byłoby wystawić kogoś do walki. W cięższej wadze riesling z Pałacu Mierzęcin skopałby tyłki odziane w gacie z naprawdę renomowanymi firmami na metkach. Mocno napakowany beczkową opalenizną piniore(k) z Jaworek dość jednogłośnie pokonał burgunda! Burgund i to z Hautes Côtes de Beaune, w ringu zachowywał się jakby „lata tradycji” broniły go przed precyzyjnymi uderzeniami Polaka. To co wydawało się masą mięśniową, było jednak raczej tłuszczykiem. Burgund został znokautowany. I wreszcie runda ostatnia, kontrowersyjna. Polski zweigelt od Płochockich ją wygrał, ale sędziowie powinni go zdyskwalifikować, bo wino sprawiało wrażenie, że jeszcze nie jest do walki gotowe: fermentowało w ustach. Publiczność starała się tego nie zauważać, rozochocona zaciętymi pojedynkami swoich faworytów wywarła presję na arbitrach i nasz reprezentant pokonał austriackiego średniaka, wykorzystując atut własnego boiska.
I słusznie! Trzeba ten atut wykorzystywać. Polskie wina są teraz w niezwykle ważnym momencie. Są ciągle właściwie nieznane szerszej publiczności, ciągle mogące liczyć na efekt zaskoczenia, który jest niesamowicie silny (porównaj „piłem włoskie wino i było bardzo dobre” z „piłem polskie wino i było bardzo dobre” – te zdania nawet czyta się inaczej). A jednocześnie już dysponują realną, a nie tylko wyimaginowaną, napompowaną naszymi rojeniami o Mozeli nad Wisłą czy Burgundii na Dolnym Śląsku, siłą. Kilkanaście etykiet sporej klasy, czystych, dobrze zrobionych. Wiele takich, które choć wielkości nie osiągną, jakoś wpisują się w polskie gusta. Próbowałem wino o aromatach wigilijnego kompotu z suszonych polskich śliwek. Drugiego takiego nie znajdziecie. A nawet jeśli robi je ktoś w Argentynie czy Gruzji: po co tam szukać? Nawet jeśli nie wszystkie wina nad poziomy wylecą, to wiele ma szansę przynajmniej poziom osiągnąć. Poziom prostych „bordosów”, tanich hiszpanów czy przyzwoitych chilijczyków. Jasne, że w Polsce produkcja nigdy nie będzie równie lukratywna, uroki „klimatu przejściowego” jeszcze wiele razy pójdą w pięty naszym winogrodnikom. Ale też nie wszystkie te wina muszą odnosić międzynarodowe sukcesy. Można je podawać w kilku turystycznych miejscowościach w regionie produkcji, lokalność wynagrodzi ewentualny brak światowej ogłady. Co ważne, polskie wina zaczynają istnieć nie tylko w opowieściach z zamkniętych degustacji, ale i na półkach sklepowych. Droga, która tam wiedzie jest najeżona trudnościami, ale nie takie Somosierry szturmowaliśmy i kilku naszym już udało się przebić.
Na sam koniec z niedowierzaniem usłyszałem, że kolejny konwent ma odbyć się w innym miejscu. Apeluję, żeby winiarze, bo to oni są najważniejsi, mocno to przemyśleli. Nikogo nie namawiam, żeby przenosił winnicę do Warszawy. Sandomierz, Jasło, czy Zielona Góra to dużo lepsze miejsca do uprawy winorośli. Pewnie też lepsze miejsce do organizowania imprezy integrującej środowisko i w ogóle jakiejkolwiek imprezy (sam chciałem uciekać na działkę z miasta: wino smakuje lepiej na świeżym powietrzu). Ale jeśli chodzi o promocję, Warszawa jest nie do przebicia. Polska reprezentacja powinna grać na Narodowym! To miejsce trzeba oswoić, impreza powinna wpisać się do kalendarium stołecznych imprez, za rok można ją wypromować jeszcze lepiej. Powinni ją odwiedzić dziennikarze wszystkich ważnych telewizji, rozgłośni i gazet (temat: „W Polsce powstaje wino, które dorównuje burgundom” to przecież dziennikarski samograj, a afera z odmianami win na etykietach to niezły temat dla reporterów). Powinni przyjść szefowie kuchni z modnych restauracji. Powinni przyjść hipsterzy, którzy chcą pić coś, co jeszcze nie zaczęło być modne (i co właśnie oni mogą modnym uczynić). Warszawa miastem lansu – piszę to z dumą i wstydem. A lans teraz jest równie potrzebny polskim winom jak ciepła wiosna, słoneczne lato i sucha jesień.
PS. Muszę jeszcze o różowym winie wspomnieć: Klaret z Winnicy Kresy. Oddałbym za nie pół Prowansji.